Właściciele tego urokliwego miejsca w pobliżu Trzcianki nie zwalniają tempa. Po występach Gwyn Ashtona, Grażyny Łobaszewskiej, Mozila, Bukartyka przyszedł czas na artystę tyle oczekiwanego, co enigmatycznego. Muzyka Mazolewskiego choć efektowna wymyka się ogólnie przyjętym kanonom i jednoznacznemu zaszufladkowaniu.
Już sama liczba samochodów przy wjeździe na teren agroturystyki robiła wrażenie. Tym razem to dość odosobnione miejsce ożyło za sprawą fanów, których znacznie więcej niż przy okazji wcześniejszych występów zjechało do Stradunia. Jednak zanim rozpoczął się koncert artyści dali na siebie trochę poczekać.
Co za muzykę prezentuje Mazolewski. Czy było warto? Jego ostatnia płyta Yugen 2 (podobnie jak poprzednia), jest prezentowana w nieco bardziej alternatywnie sformatowanych rozgłośniach. Bo też rzeczywiście, brzmienie jego obecnego zespołu jest bliższe estetyce rocka niż te wcześniejsze dokonania. Ale czy to aby na pewno rock? Jego artystyczne ścieżki są pokrętne i pełne zaskakujących wolt. Zaczynał od punka (jako 10 latek wystąpił na scenie z grupą Iwan Groźny), ale z czasem od starszego brata zaraził się jazzem. Powszechnie uważany jest za kontynuatora rewolucji yassowej rozpoczętej kilka lat wcześniej przez Tymona Tymańskiego, Leszka Możdżera, Mikołaja Trzaskę, Tomasza Gwincińskiego i Jerzego Mazzolla. Przypomnijmy, w latach 90 ub. wieku tryumfy święciły stanowiąc alternatywę dla klasycznego jazzu takie grupy jak Trytony, Miłość czy Łoskot. Jednak próby odświeżenia jazzu przez wszczepienie weń hip hopu, folku i punkowej energii z biegiem lat rozsadziły trójmiejskie środowisko. Mazolewski wpasował się w bardziej jazzowe tory tworząc m. in. znany w środowisku Bassisters Orchestra (z braćmi Waglewskimi) i uznany Pink Freud. Jego kolejne płyty są doceniane i nagradzane. Również najnowsza formacja i projekt Yugen, z którą póki co, dwa razy wylądował w studio.
Umówmy się, tym razem podobnie jak obecna twórczość Tymańskiego z jazzem ma to niewiele wspólnego. To raczej rodzaj alternatywnego rocka, w którym mieszają się wątki gitarowej americany, metalowej energii, z piosenką autorską i psychodelią podkręcone śladową ilością jazzu i hip-hopu szczęśliwie pominiętego podczas niedzielnego koncertu. (Szczyl nie dojechał). W stodole, gdzie miał miejsce koncert muzycy nie żałowali gęstych gitarowych riffów wspartych wokalizami lub nieskomplikowanym tekstem przez wokalistkę Joannę Halszkę Sokołowską. I właśnie do tych pozornie prostych minimalistycznych piosenek chętnie podłączała się publiczność („Jestem, jestem, jestem”) dośpiewując refren lub wyklaskując rytm. Umiejętnie podkręcane napięcie powodowało, że mimo chłodu z każdą minutą na widowni rosła temperatura koncertu, na koniec nagradzając muzyków rzęsistymi oklaskami.
Dodatkową premią za przybycie był autograf artysty na okładce płyty, którą można było nabyć w dwóch formatach - na CD i winylu. Lider chętnie odpowiadał także na pytania i uczestniczył w rozmowie z ciekawskimi słuchaczami. Było warto.
Pik
Napisz komentarz
Komentarze