Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
To trzeba wiedzieć:
Reklama dotacje rpo

BOOGIE BOYS: Chłopięca banda

Z Bartkiem Szopińskim, współtwórcą zespołu Boogie Boys, rozmawia Mariusz Szalbierz
BOOGIE BOYS: Chłopięca banda

Pytanie, czy wyrastając w domu, gdzie tata był muzykiem i twórcą festiwalu bluesowego, mogłeś pójść inną drogą, jest chyba z natury tych retorycznych… 

- Muzyka od urodzenia była dookoła mnie, chyba innego wyjścia nie miałem. To była zupełnie naturalna droga, a zapewne dały też o sobie znać jakieś uwarunkowania genetyczne – wielopokoleniowe tradycje muzyczne. Koncert Blues Nocą w 1992 roku, a zaraz potem festiwal Blues Express i warsztaty bluesowe – to wszystko było na wyciągnięcie ręki, mojej i mojego brata. Z Szymonem jesteśmy bezsprzecznie największymi beneficjentami tego całego zamieszania w Zakrzewie, bo dzięki temu mogliśmy wyjątkowo wcześnie zacząć przygodę z muzyką. 

Zespół Junior Blues Band, który wkrótce stworzyliście, był reklamowany jako najmłodsza grupa bluesowa w Polsce. Miałeś wtedy jedenaście lat, Szymek ledwie sześć, a wasz kolega z Zakrzewa, basista Marcin Tesmer, trzynaście…

- Zaczęliśmy grać razem latem 1994 roku, spontanicznie, podczas drugiej edycji warsztatów bluesowych, które na początku towarzyszyły festiwalowi Blues Express. Kilka miesięcy później bardzo spodobaliśmy się na Głogowskich Spotkaniach Jazzowych, na które zaprosił nas Andrzej Matysik. A już w następnym roku otwieraliśmy z Irkiem Dudkiem koncert główny Rawy Blues' 95 w katowickim Spodku. Wcześniej mieliśmy zaszczyt powitania na lotnisku Pyrzowice gwiazdy festiwalu, Juniora Wellsa. Rok później wystąpiliśmy na Rawie z naszym tatą, który zagrał na akordeonie. Finał festiwalu należał wtedy do Koko Taylor. Dla dwunasto- trzynastolatka oglądanie takich gwiazd nie od strony widowni, lecz za kulisami, było więcej niż spełnieniem marzeń. 

Z tamtym okresem wiąże się pewna anegdota. W 1996 roku w poznańskiej Arenie odbył się koncert B.B. Kinga. Zorganizowano też konferencję prasową, na której byliśmy. Przechodząc obok nas B.B. King zauważył siedzącego u taty na kolanach Szymona. Wziął go ze sobą, posadził sobie na kolanach, pogadał, wpiął mu w klapę znaczek "BB King". Kiedy Szymek wrócił, tata mówi: "Widzisz, B.B. King chyba wiedział, że grasz na perkusji". A Szymon na to, na cały głos: "No jasne, że wiedział! Przecież Junior Wells mu powiedział!".

Byliście też chwytliwym tematem w mediach. Pokazywano was w programach telewizyjnych, m.in. "5-10-15", "Teleexpress", "Swojskie klimaty"… 

- Gdyby nie "Teleexpress", nie byłoby naszego udziału w zespole L.O. 27. Ryszard Adamus, pomysłodawca tego projektu, po cichu snuł swój duży plan i szukał utalentowanych, grających dzieciaków. Przypadkowo w kilkusekundowej Teleexpressowej migawce zobaczył Szymona, gdy graliśmy na którymś z dworców przy okazji przejazdu Blues Expressu. Postanowił do nas dotrzeć. 

Zasmakowałeś wówczas sporej popularności, acz w innej muzyce… Śpiewana przez Kubę Molędę piosenka "Mogę wszystko" stała się wtedy wielkim hitem. 

- Cała ta historia trwała pięć lat, od 1997 do 2002 roku. Nagraliśmy dwie płyty, trzecia już się nie ukazała. Na początku w oryginalnym składzie był z nami jeszcze gitarzysta Łukasz Lach (obecnie L.Stadt) oraz basista Bartosz Wojciechowski, dzisiaj uznany sideman. Po trzech lata odeszli i ostatnie dwa lata z oryginalnego składu zostaliśmy tylko Kuba, Szymon i Ja. Na gitarze grał z nami Waldek Zieliński, przez zespół przewinęło się kilkunastu basistów, z których najważniejsi byli Grzegorz Nadolny, a potem Krzyś Chmieliński. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to była niezwykle wymagająca szkoła życia, a przede wszystkim zawodu. Niby wszyscy zachwycali się grającymi dzieciakami ale w pracy nie było taryfy ulgowej. W 2002 roku wszystko się skończyło.

… ale zarazem zaczęło się coś nowego.

- Rozpocząłem studia w Poznaniu. W pierwszy weekend mojego pobytu, w październiku 2002 roku, zespół Blues Flowers miał zagrać koncert w klubie muzycznym "Piwnica 21" przy ulicy Wielkiej. Tata, który na stałe grał w zespole, zadzwonił, że nie może przyjechać i czy mogę go zastąpić. Na tym koncercie przy samej scenie siedział jakiś chłopak, który cały czas wpatrywał się w to, jak gram. Po przerwie, pewny siebie, podchodzi, przedstawia się i mówi: „Umiesz grać boogie woogie?” Jasne - odpowiadam. Michał na to:  „To raczej niemożliwe, bo nie ma nikogo w Polsce, poza Mną i Piotrem Kałużnym kto gra boogie woogie". - Ale mnie Piotr Kałużny uczył grać boogie woogie – odpowiedziałem. "No to chodź, pokaż". Na zapleczu klubu stało stare, zdezelowane pianino, po drugim secie poszliśmy pojamować. Graliśmy chyba do czwartej rano, do zamknięcia klubu. W ten sposób poznałem Michała Cholewińskiego.

I tak powstał Boogie Boys?

- Nie od razu. Najpierw nazwaliśmy się Bolek i Lolek Boogie-Woogie Brothers, graliśmy w duecie przerobione na boogie woogie tematy z polskich bajek, "Reksia", "Bolka i Lolka". Cały czas szukaliśmy miejsc, gdzie byłyby dwa instrumenty, na których moglibyśmy ćwiczyć. Raz na jakiś czas nocny stróż uchylał nam cichaczem drzwi do jednej z poznańskich szkół muzycznych. W końcu poprosiliśmy o pomoc Profesora Piotra Kałużnego – żeby gdzieś były dwa pianina, a najlepiej dwa fortepiany. Piotr napisał nam referencję dla dyrektora szkoły muzycznej przy ul. Głogowskiej, w której kiedyś uczył. Powiedział: "Tam na pewno wam pomogą". Pojechaliśmy do tej szkoły, pan dyrektor, widząc referencje od profesora Kałużnego zaczął się rozpływać, że oczywiście, że to będzie dla szkoły zaszczyt. "Ale co, panowie, chcecie grać?" – spytał w pewnym momencie. My, że boogie woogie i rock'n'rolla. Spojrzał nas, wyraz twarzy mu pociemniał: "Bardzo panów przepraszam, ale ja nie dopuszczę do tego, by ktoś profanował i niszczył szkolne instrumenty!". 

Nie mieliśmy gdzie i na czym grać. W końcu – przy wsparciu rodziców – kupiliśmy nasze pierwsze fortepiany elektroniczne. Po krótkim czasie zaczął grać z nami Szymek. Chyba na jeden koncert przemianowaliśmy się na Blues & Boogie Party Boys. Po tym wieczorze, Bartek Cholewiński, starszy brat Michała, zaproponował: "A nie możecie się po prostu nazywać Boogie Boys, jak w latach 30. Albert Ammons i Pete Johnson?". I tak oficjalnie w 2003 roku staliśmy się Boogie Boys.

Bardzo szybko zaczęliście występować na scenach zachodniej Europy. Mam nawet wrażenie, że częściej można było posłuchać Boogie Boys tam, niżw kraju

- Przez 20 lat zdarzyło się sporo niespodziewanych sytuacji, które nieprawdopodobnie nam się przysłużyły. Byliśmy na tyle podświadomie szaleni, że po nie sięgaliśmy. Jedna z pierwszych okazji, która bardzo otworzyła nam okno na świat, wydarzyła się jeszcze w 2003 roku. W listopadzie Vince Weber, którego Michał znał już wcześniej, zaprosił nas na swoje 50. urodzony, które świętował w jednym z teatrów w Hamburgu. Pożyczyliśmy samochód, wyprasowaliśmy koszule, kupiliśmy szelki i pojechaliśmy. Na tej imprezie była cała plejada europejskich pianistów, Niemców, Austriaków, Francuzów: Axel Zwingenberger, Martin Schmitt, Joja Wendt, same sławy! A my jesteśmy z nimi na plakacie, mamy wspólny backstage. Jakby jeszcze tego było mało, Weber mówi: "Chłopcy, jesteście najmłodsi w tym towarzystwie, zagracie przede mną". Nam się nawet nie śniło, że zagramy obok tak wielkich pianistów, a tu mamy otworzyć koncert Vince'a. On tą decyzją zrobił nam niesłychaną przysługę: to że nas osobiście zapowiedział sprawiło, że zwrócono na nas uwagę. Dzięki temu zaczęto nas zapraszać na festiwale boogie woogie w Niemczech, Austrii, Holandii, Francji. W ten sposób zaczęliśmy funkcjonować "europejsko". 

Kolejna ważna dla nas symboliczna cezura: rok 2004. Dokładnie wtedy, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, zostaliśmy zaproszeni na festiwal w Normandii. O północy koncert został przerwany i na scenę wniesiono polską flagę w towarzystwie flag innych państw UE i podniesiono ją razem z flagą unijną. To było coś pięknego, jak ci ludzie witali nas w swoim gronie. Powiedziałem wtedy do Michała i Szymona, że skoro już jesteśmy w Europie, to bądźmy w pełni częścią tej europejskiej rodziny. A więc przenieśmy tę muzykę w naszą stronę Europy. No i rok później zorganizowaliśmy w Człuchowie Polish Boogie Festival. Na pierwszej edycji zagrali Al Copley z USA, Silvan Zingg ze Szwajcarii i Christoph Steinbach z Austrii. Granie przy jednym fortepianie z Alem to było jak pocałunek z kosmosu! 

Wspomnijmy, że Polish Boogie Festival w zeszłym roku doczekał się już pełnoletności. Ale wróćmy do Boogie Boys – wkrótce polecieliście do kolebki bluesa…

- To kolejna, ogromna cezura. Pierwszy raz do Stanów poleciałem w styczniu 2006 roku. Notabene: to też kolejna historia jak do książki. Podczas tego pierwszego wylotu poznałem Polaka, Marka Piekarskiego, który był menadżerem Mofo Party Band – kalifornijskiego zespołu braci Billa i Johna Cliftonów. Jeszcze w tym samym roku sprowadziłem ich do Polski. Od tamtej pory latałem do Stanów regularnie, a współpraca z Cliftonami stała się integralną częścią mojego muzycznego życia. Stało się dla mnie oczywiste, że musimy też tam polecieć z Boogie Boys. To nawet nie było marzenie o trasie koncertowej, lecz chęć odwiedzenia kolebki naszej muzyki, chęć przeżycia przygody „jak z filmu”. W 2009 roku Polskie Stowarzyszenie Bluesowe akredytowało nas na International Blues Challenge. Prawda jest taka, że zadłużyliśmy się, żeby do tego Memphis polecieć. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę: lecimy do Ameryki zobaczyć, jak tam jest naprawdę. Najważniejsza jednak była dla nas przygoda,  nie konkurs, konkurs był pretekstem, zawody były przy okazji. Ruszyliśmy śladami bluesa, objechaliśmy Arkansas, Missisipi, pojechaliśmy na kilka dni do Nowego Orleanu. Niesamowita przygoda! Potem Michał wrócił do Polski, a ja z Szymonem pojechaliśmy jeszcze w miesięczną trasę – po wschodnim wybrzeżu USA, aż po granicę z Kanadą – z legendarnym Studebaker John & the Hawks. 

Wracając do International Blues Challenge – Pierwszy wieczór wypadł rewelacyjnie, rozeszła się fama, że jesteśmy tymi młodymi chłopakami skądś tam, którzy skaczą po fortepianach i nazajutrz do klubu ustawiła się potężna kolejka. Trzeciego dnia było ogłoszenie wyników konkursu. Helge Nickel, Niemiecki promotor,  którego wcześniej poznaliśmy przez Andrzeja Matysika, mówi: "Chodźcie, zaraz ogłoszą, kto wchodzi do finału". My na to: dobra, spokojnie, nie nerwowo i tak nas nie wyczytają. Usiedliśmy na zewnątrz nie bardzo wsłuchując się w to, co dzieje się na scenie. Wtem słyszymy: Boogie Boys, ale w ferworze prowadzonych rozmów nie zwróciliśmy na to większej uwagi. "Panowie, jesteście w finale!" – woła Helge. Byłem przekonany, że sobie ktoś z nas robi jaja. Okazało się, że to prawda. I to był prawdziwy szok, bo chyba dziesięć lat z rzędu do finałów nie wszedł nikt spoza Ameryki. Europejczycy nie byli specjalnie dostrzegani. 

Dzięki temu finałowi znów otworzyło się nam okno na świat. To były niesamowite nowe możliwości. Przede wszystkim, na kolejne lata świetnie ułożył nam się kalendarz tras i koncertów. Duża trasa po Kanadzie, łącznie z koncertami na Montreal Jazz Festiwal, Mont-Tremblant Blues Festival oraz Quebec City Music Festival. Później trasy po Kalifornii, koncert na urodzinach Roda Piazzy w jego ulubionym klubie w Riverside. Poznaliśmy Kima Wilsona, Johnyego Dyera, Jamesa Harmana, Marca Hummela, Kid’a Ramosa, Muzyków Briana Setzera, Los Lobos i wielu, wielu innych wybitnych artystów. Zaczęło się wiele dziać!

Otworem przed nami stanęła także Europa. W 2011 roku zostaliśmy finalistą I European Blues Challenge w Berlinie, to było kolejne pchnięcie spraw do przodu. Po drodze były płyty: pierwsza, druga. W 2012 roku w środku lata polecieliśmy na trzy tygodnie do Stanów, gdzie została zrealizowany nasz trzeci studyjny album "Made in Cali", którego producentem był John Clifton. 

Wszystko zaczęło się naprawdę dobrze układać. Otwieraliśmy koncerty Joe Bonamassy w Danii, Shakin’ Stevensa, Raya Manzarka. Graliśmy na największych europejskich, potem amerykańskich festiwalach. W 2014 roku ponownie wystąpiliśmy na International Blues Challenge, nie weszliśmy do finału, ale znów nawiązaliśmy wiele ważnych, z perspektywy czasu, znajomości, czego efektem były miesięczne trasy po Stanach w 2014 i 2015 roku. To były fenomenalne przygody!! Na przykład gdy na jednym z koncertów miałem przyjemność zastąpić na organach Reese'a Winansa, znanego z Double Trouble Steviego Raya Vaughana czy z występów z Joe Bonamassą. I to na jego życzenie. Rok później, w jego miejsce, zagrałem w Colorado w specjalnym projekcie „Tribute to Magic Sam” z Kate Moss, Stevem Mariner’em, Jimmy Carpenter’em, Kris’em Schnebelen i Andy’m Irvine’m. Niezapomniane chwile!

A propos ciekawostek, to wspomnę jeszcze o jednej. Na początku 2015 roku rozstaliśmy się z Szymonem. Zanim na jego miejsce przyszedł Miłosz Szulkowski, na kilku koncertach na perkusji zagrała Hania Brzezińska, obecnie Mincewicz, która dobrze znała nasz materiał. Mieliśmy wkrótce zaplanowane koncerty w Stanach, ale Miłosz nie mógł z nami polecieć. Pojawił się problem, nie mieliśmy perkusisty. Parę miesięcy wcześniej byłem w Stanach, nagrywając materiał dla Johna Cliftona. Był tam świetny skład – Bob Welsh, Rusty Zinn, Mike Torturro, a na bębnach fenomenalny Marty Dodson. Moim zdaniem jeden z najlepszych west coastowych perkusistów, grający m.in. z Kimem Wilsonem. Skontaktowałem się z nim, czy zgodziłby się z nami pojechać w trasę? Zagrał z nami całe amerykańskie tournée! Po powrocie do Polski dołączył już do nas Miłosz Szulkowski. 

Boogie Boys przez długie lata było triem. A potem skład zaczął się rozrastać… 

- Szymon mieszkając w Złotowie spotykał się z kolegami, by pograć. Na tych jamach bywał często Janusz Brzeziński, który grał na gitarze basowej. Z kontrabasem nie miał nic wspólnego, poza tym nie grał bluesa, lecz ostre grunge'owe, punkowe rzeczy. Chłopcy bardzo się skumplowali. W 2011 roku graliśmy trasę z Johnem Cliftonem i mieliśmy do zagrania duży festiwal koło Wiednia. Okazało się, że w ten sam weekend ma przyjść na świat drugie dziecko Michała Cholewińskiego, nie było szans, by pojechał. Wtedy Szymek zaproponował: "No to Janusz z nami pojedzie, w tydzień nauczy się materiału". Ale przecież on nie gra na kontrabasie?! „To się nauczy". Janusz załatwił jakiś stary kontrabas, chyba ze szkoły muzycznej w Złotowie, i faktycznie tak się przygotował, że zagrał z nami nie tylko ten koncert, ale do końca całą trasę. Potem od czasu do czasu do nas dołączał. W 2012 roku spytałem go, czy poleciał by z nami do Stanów nagrać całą płytę? Poleciał. Po nagraniach, zupełnie naturalnie został stałym członkiem zespołu. 

Na początku 2015 roku rozstaliśmy się z Szymonem. Zanim na jego miejsce przyszedł Miłosz Szulkowski, na kilku koncertach na perkusji zagrała Hania Brzezińska Z kolei z Piotrem Bienkiewiczem to już w ogóle była ciekawa historia. Piotruś był ogromnym Boogie Boyso'wym fanem. Absolutnie (pozytywnie) zakręconym! Kiedy nie mógł oglądać nas na żywo, odpalał streamingi naszych koncertów i grał "z nami" w domu, uczestniczył w konkursach radiowych, gdzie można było wygrać nasze płyty. Wspomniał mi o nim Michał: „Jest taki gościu, który uwielbia boogie woogie. Zna wszystkie nasze numery". Na festiwalu Las, Woda i Blues, chyba w 2014 roku, przyszedł się z nami przywitać. Michał pyta: "Masz gitarę? No to zagraj z nami choć jeden numer". Ale który? "Wybierz sobie!". Okazało się, że on ten materiał zna lepiej od nas (śmiech). Pytał: ale którą wersję zagrać: tę z płyty, czy tę którą zagraliście tam, tam albo tam? Zagrał z nami prawie cały koncert. To było super! Miał taką energię, taką świeżość! Przyjechał później chyba na Laubę, potem jeszcze gdzie i gdzieś – w końcu zagrał z nami kilka koncertów z rzędu. A potem był taki moment, że pojechaliśmy na jeden koncert bez niego. Zeszliśmy ze sceny i wspólnie poczuliśmy, że to nie to. "Trzeba zadzwonić po Piotra, niech przyjeżdża". Taka była różnica z tą jego gitarą! Ciekawostką jest też, że od 2010 roku, jako technik i niewidzialna ręka, często towarzyszy nam w pracy przedstawiciel kolejnego pokolenia Szopińskich – Kuba Szopiński, którego lata temu, jako wczesnego nastolatka, zabraliśmy ze sobą w trasę. Tak mu się spodobało, że dzisiaj pracuje w topowej europejskiej lidze.

Jak dzisiaj patrzysz na te dwie dekady Boogie Boys?

Zawsze wierzyłem, że niemożliwe może stać się możliwe. Gdybyśmy nie mieli takiego podejścia, że warto próbować podjąć się rzeczy niemożliwych, to wiele rzeczy by się nie zdarzyło. Boogie Boys to otwarte, pozytywne podejście do wyzwań. Muzyka jest oczywiście podstawą, ale przez lata zespół stał się niemal rodziną. W wielu aspektach to "dream team"!

Co przygotowujecie na swój artystyczny jubileusz? 

- Z okazji dwudziestolecia szykujemy nowe otwarcie. Boogie Boys przechodzi metamorfozę i lekki lifting – będzie nowa płyta i nowy koncertowy show. Co do płyty, to po dziesięciu latach wydawniczej przerwy już najwyższy czas na nowy krążek. Tak naprawdę powstaje ona już kilka lat, ale z różnych przyczyn (głównie z powodu mojego długiego covidovego pobytu w Norwegii) jej realizacja przesunęła się o dwa lata. Tym razem nagrywamy w Polsce, w warszawskim studiu "Źle i Tanio”, jak zawsze, na setkę. Będzie to premierowy materiał, także po polsku. Wychodzimy z założenia, że nie covery mają określać wartość płyty, lecz nasz dorobek i nasze kompozycje. Premiera będzie miała miejsce 1 czerwca na European Blues Challenge w Chorzowie.

Cały 2023 rok będzie rokiem obchodów naszego dwudziestolecia. Trochę szumnie, ale adekwatnie do planów, będzie się to nazywać: "Boogie Boys. 20th Anniversary World Tour". Mamy już zabukowane koncerty w Stanach, Kanadzie, Szwecji, Danii, Norwegii, Niemczech, Szwajcarii, Francji, Włoszech, Czechach, Rumunii i Łotwie. Jestem optymistą. Wierzę, że wszystko uda się zrealizować i to będzie kolejny szalony i niezapomniany rok w historii tej „chłopięcej bandy”.

Dziękuję za rozmowę. 

(msz)

fot. Wojciech Kaczmarczyk, Andrzej Ławniczak



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

maria 04.04.2023 11:13
Uwielbiam ten zespół , mam nadzieję że przyjadą na Blues Express

Ostatnie komentarze
Autor komentarza: plus dodatniTreść komentarza: Informuje się starca lemanowicza o całkowitym braku erekcji... To stały fragment gry u impotentów intelektualnych.Data dodania komentarza: 20.11.2024, 12:04Źródło komentarza: "Szydercy" - odcinek 22.Autor komentarza: HefajstosTreść komentarza: Dobrym może być miejsce spoczynku Rycha we wsi zabitej kołkami i dechami i pałą ormowską domniemanego, niedookreślonego tatusia.Data dodania komentarza: 20.11.2024, 11:26Źródło komentarza: "Szydercy" - odcinek 22.Autor komentarza: pokój bez klamekTreść komentarza: Ja bym rozgraniczył picie płynów, których skutkiem jest wygaszenie trzęsiączki starczej a który płyn nie ma wpływu na trzęsiączkę. Z mojego doświadczenia jak byłem studentem, miałem kumpla w akademiku. Mimo młodego wieku (22) nie był w stanie funkcjonować bez flaszki wódki od rana. Trząsł się i klekotał szukając swojej teczki, a tam likier curacao albo miętowy, albo cherry. Po wytrąbieniu dwóch setek, natychmiast uspokajał się. Drżenia wygasały się natychmiast. Są napoje bezalkoholowe, ale one nie dają skutku tłumienia drgawek. Niektóre soki mogą przywracać kontakt ze światem. O tym informował ludność Mariusz Szalbierz w komunikacie Kolegium Redakcyjnego Tygodnika Nowego, że sok grapefruitowy daje efekt w postaci odświeżenia umysłu.Data dodania komentarza: 20.11.2024, 11:16Źródło komentarza: Kult kłamstwaAutor komentarza: do głupkaTreść komentarza: Odmiana nazwisk zakończonych na -wicz w liczbie mnogiej wymaga końcówki -wiczowie a nie -wicze.Data dodania komentarza: 20.11.2024, 11:04Źródło komentarza: Kult kłamstwaAutor komentarza: psychiatraTreść komentarza: Brunek ze swoim emploi jest protoplastą Tuska.Data dodania komentarza: 19.11.2024, 17:51Źródło komentarza: Czy burmistrz Wolski próbuje ponownie skłócić gminę?Autor komentarza: IV BTreść komentarza: On, ten Noska chciał napisać, że przeżywają, ale mu się omsknął gruby paluch roztrzęsiony ze starości i konsumpcji płynów. Obok jest klawisz -u-. I wyszło, że przeżuwają. Nosce wsio ryba, co kto i komu do czemu.Data dodania komentarza: 19.11.2024, 17:30Źródło komentarza: Kult kłamstwa
Reklamadotacje rpo
Reklama